Po 11 września 2001 roku w mediach pojawiało się wiele informacji o Afganistanie. Znamy go z zamachów, ciągłej obecności wojsk, niebezpieczeństwa i terrorystów. Przynajmniej większości z nas tak on się właśnie kojarzy. Wyobraźcie więc sobie, jakie było moje zdziwienie, kiedy w książce, którą czytałam ostatnio, cały czas opisywane były przyjęcia, imprezy, zakupy i wycieczki. A i mnóstwo romansów. Jakby ten Afganistan z telewizji w ogóle nie istniał. A książka, o której mówię, to W miłości i na wojnie, napisana przez Paulę Hanasz. Paula przebywała w Afganistanie przez dwa lata i właśnie po powrocie do swojego kraju napisała powieść na podstawie swoich przeżyć i wspomnień.
Główna bohaterka, której imienia nie poznajemy, przybywa do Kabulu w Afganistanie w przeddzień afgańskiego Nowego Roku. Ma pracować w propagandzie (Amerykanie nie używają tego słowa), czyli namawiać mieszkańców Afganistanu do wzięcia udziału w wyborach. Bohaterka robi badania, raportuje swoją pracę, obserwuje media i zbiera informacje o przemyśleniach Afgańczyków. Jednocześnie poznaje życie bazy, w której przebywa i powoli się aklimatyzuje.
Bohaterka poznaje nowych ludzi. Barbie, czyli piękną dziewczynę, świetnie czującą się w świecie pełnym żołnierzy, wolontariuszkę, dziennikarkę, blogerkę. Kobiety spotykają się poza bazą. Jeżdżą do nocnych klubów, na przyjęcia, na basen. Zwiedzają i robią zakupy. Narratorka szuka również dla siebie mężczyzny. Choć w domu zostawiła męża, pragnie przytulenia i kogoś, z kim będzie mogła stworzyć rodzinę. Poznaje tajemniczego agenta, ambasadora, Złośliwca i jeszcze kilku innych mężczyzn. Jednak z żadnym jej się nie układa. W końcu przekonuje się, że to mąż był i jest tym jedynym. Jednak czy nie za późno?
Po dziewięciu miesiącach bohaterka wyjeżdża z Afganistanu. Czy uda jej się odnaleźć szczęście? Czy wróci do męża? Czy zdoła przekonać Afgańczyków do wzięcia udziału w wyborach? Czy udowodni im, że są one wolne i demokratyczne?
Książka W miłości i na wojnie reklamowana jest jako "szokująco szczery obraz życia w Kabulu". I tak rzeczywiście jest. Czytając powieść, ma się wrażenie, że nic nie jest ukrywane czy pomijane. Że pokazywany obraz jest zgodny z tym, jak tam naprawdę jest. A że jest szokujący? To na pewno. Bo jak rozumieć to, że gdy w bazie ogłaszany jest alarm bombowy, wszyscy mają to gdzieś? Leżą w łóżku czy też robią milion innych rzeczy. Liczba osób, która zginęła, jest tylko notatką i nie wzbudza żadnych emocji. Następnego dnia nikt już o tym nie pamięta.
Niespotykane jest to, że nie znamy imion bohaterów. Nie tylko głównej, ale i pozostałych. Są oni określani nazwami ich zawodów lub pseudonimami nadanymi im przez narratorkę. Mnie to trochę przeszkadzało w odbiorze książki. Ciężko mi było rozróżnić bohaterów. Była dziennikarka, blogerka, wolontariuszka. Jakoś nie mogłam za tym nadążyć, co która mówi i robi. W przypadku mężczyzn też nie było to łatwe zadanie. I to jest właściwie mój pierwszy i jedyny zarzut dotyczący tej pozycji.
Powiem Wam jeszcze o tym, co mi się w tej książce podobało najbardziej. Każda część książki, a jest ich pięć, ma swoją stronę tytułową. Pod tytułem części zostały umieszczone cytaty z poezji pochodzącej z tamtego regionu świata. Na mnie zrobiły one niesamowite wrażenie. Piękne słowa idealnie dobrane do treści książki. Może wstyd się przyznać, ale czekałam tylko na kolejną część, żeby móc przeczytać następny cytat :P
Czemu obudziłeś ze snu me serce, jeśli sam kochać nie potrafisz? (pasztuńska poezja kobieca)
W miłości i na wojnie to książka warta zauważenia. Mnie jej czytanie sprawiło przyjemność, bo choć temat nie jest łatwy, to język, bohaterowie i wydarzenia tworzą razem świetną powieść. Powieść o szukaniu siebie i szczęścia na końcu świata i o tym, że to, co ważne, tak naprawdę stale jest blisko. Jeśli ktoś lubi temat wojny bądź chciałby poznać kulisy amerykańskiej okupacji w Afganistanie, to serdecznie polecam tę książkę.
Wokół książek: Kochani, zbliżają się święta, więc jesteśmy bardziej chętni do dobrych uczynków (to chyba magia Świąt), dlatego też chciałabym dać Wam znać o świetnej akcji, nad którą patronat ma Andrzej (pokazywałam Wam go ostatnio na blogu) z jestkultura.pl. W coffeeheaven teraz, w okresie przed świętami, możecie kupić charytatywnego piernika. Niestety nie są one do jedzenia, ale stanowią piękną ozdobę na choinkę. Kosztują tylko 1,50 i pomagają, pewnie Wam znanej, fundacji Dr Clown. Ja już swojego piernika mam, zachęcam i Was do kupna. A radość i z ozdoby, i z pomagania jest ogromna :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz